"Śniadanie mistrzów", K. Vonnegut - czyli pozornie zabawna opowieść o smutku, samotności i tym, co bardzo boli.
Kilgore Trout to pisarz, którego nikt nie czyta i który przypadkiem dostaje szansę, dzięki której stanie się krajowej klasy autorytetem od wszystkiego. Dwayne Hoover jest lokalnym biznesmenem, który zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością. Większość wydarzeń ma miejsce w stereotypowym do bólu amerykańskim miasteczku - Midland City.
Trout jest zgorzkniały, nienawidzi świata ze wzajemnością i po prostu istnieje. Hoover zrealizował amerykański sen o milionach i jest lokalnym symbolem sukcesu. Życie obydwu zmienia się w podobnym momencie i obraca się o 180 stopni, ale żadnego nie czeka zasłużony los. Trout dostaje szansę i niejako wynagrodzenie za lata bycia nikim, ale nie dostaje tego, czego chce naprawdę, bo taki jest kaprys autora. Hoover zaś bzikuje całkowicie i burzy wszystko, co przez lata budował, bo... taki jest kaprys autora. Te i inne wydarzenia nie mają specjalnie sensu, ale przez to są mocno prawdziwie, tak się po prostu czasem dzieje.
Prócz kpienia z ambicji i pozycji człowieka, Vonnegut drwi z symboli i stereotypów, i wychodzi mu to bardzo dobrze. Styl autora jest jak zwykle doskonały i ciężko mu coś zarzucić, ale trzeba być uważnym, żeby w natłoku swobodnej gadki o proporcjach penisów nie przegapić tego, co ważne.
'Śniadanie...' jest smutne i kończy sie w smutny sposób. Jeżeli ktoś zna, polecam przeczytać jeszcze raz, tym razem jako powieść o szaleństwie i narastającej rozpaczy, która tylko wzmacnia wszystkie złe wspomnienia.
Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz